Z notatnika dziejopisa fot. Michał Wencek

Z notatnika dziejopisa

Stefan Kisielewski - znany szerzej jako Kisiel – znakomity felietonista, mawiał że najgorsze jest nie to, że znaleźliśmy się w d..., ale to, że zaczęliśmy się tam urządzać. Co prawda, raczej odnosiły się te słowa do tak zwanego okresu słusznie minionego, lecz można transponować owe powiedzonko indywidualnie i do innych dziedzin bez obrazy dla „Mistrza Kisiela”. Nie wyłączałbym i sportu z zastosowania takiej ocenności.

Rozpoczynając felieton od słów Kisiela nie chcę nikomu narzucać toku myślowego tego niezwykłego człowieka. Jednak warto nieraz dla refleksji sobie te słowa przypominać. Ba! - nawet zapisać w pamięci na stałe. Nie wiadomo bowiem, kiedy w owej d... można się znaleźć. A już najgorszym może być, gdy świadomie lub niezauważalnie dla siebie zaczniemy się w tej d... prozie codzienności urządzać. Też sportowej.
Futsal jako dyscyplina jest piękny. I sam w sobie nie jest w stanie zepsuć się. Co najwyżej mogą to zrobić – jak zresztą ze wszystkim w życiu – ludzie. Dlatego pozwolę sobie zamieścić symptomatyczną uwagę kierowaną wobec polskich klubów futsalowych. Otóż – jak głosi słowo - manna z nieba leciała raczej tylko w biblijnych przekazach, więc zamiast oczekiwać, spierać się, może warto zakasać rękawy i na serio wziąć się za przystosowywanie do wymagań organizatorów rozgrywek. Czas zadbać samemu o siebie, gdy chce nazywać się klubem sportowym i być postrzeganym na poważnie.

Nie prowadzę jakichś statystyk organizacyjnych, czy nie udzielam porad systemowych, ale postawię klubom tylko jedno pytanie: ilu kibiców przychodzi na mecze ligowe ich zespołów? A do niektórych, a może nawet do wielu, skieruję jeszcze dodatkowe zapytanie: dlaczego tak mało? I proszę nie odbierać tego jako zarzut jakowyś, ale raczej wywołanie tematyczne do przemyśleń na okres letniej kanikuły, przed nowym sezonem.

O tym, że chcąc, można zrobić coś pięknego, coś co zachwyci widzów, sponsorów, media, a nawet tych, którym do futsalu daleko, przekonał mnie w miniony piątek Rekord Bielsko Biała. Był to mecz zwany wszem i wobec na bilbordach rozstawionych przy drodze do Bielska, na różnych przywieszkach, zaproszeniach, identyfikatorach etc – „finałem sezonu”. Mecz zorganizowany w dużej hali przy udziale 1600 kibiców, których nikt nie zwoził, ani nie zmuszał do oglądania. Mecz z pełnym profesjonalnym zapleczem organizacyjnym. Mecz, podczas którego każda osoba z ekipy organizatorów wiedziała, co ma robić i jakie są jej zadania zgodne z wymogami stosownych przepisów, regulaminów, zaleceń. Nic tylko bić brawo.

Osobiście pozostaje mi tylko żałować, iż ten sen trwał tak krótko, bo przez jeden piątkowy wieczór. Ale warto było jechać do Bielska. Nawet nie po to, by nacieszyć oko stroną sportową widowiska, ale – przynajmniej ja – organizacyjną. To była uczta. A jaka jest różnica w odbieraniu sportowego przekazu na obiekcie z pełną widownią, przy zadbaniu o kibica w sposób szczególny, poprzez różne skierowane do niego atrakcje, a siermiężną organizacją, gdzie kibic ziewa, nudzi się i hale są pustawe, nie muszę nikogo przekonywać. I w tym zakresie upatruję rozkwitu inwencji klubowej, gdyż granie dla drabinek i niepełnych, by nie napisać pustych hal, jest obrazą dla futsalu. Naprawdę pomyślcie o tym w wakacje – panowie prezesi klubowi.

Jeszcze przed meczem Rekordu z Gattą miałem okazję pogratulować prezesowi Szymurze sportowych wyników sezonu. Nie tylko mistrzostwa seniorskiego, wywalczonego Pucharu Polski, kilku mistrzostw młodzieżowych kraju, ale też awansu futsalistek do najwyższej krajowej klasy rozgrywkowej. Nie mnie opisywać, jak to się robi. Wzór jest. Tylko dorównywać.

Gratuluję prezesie Januszu. Prawdę mówiąc „komplet mistrzowski”, jaki jest do zdobycia w polskim futsalu, jeszcze jest przed Rekordem, gdyż U-18 uciekło im sprzed nosa, a i kobiety dopiero zawalczą o czempionat w nowym sezonie. Jest więc co poprawiać. Ale już utrzymać tegoroczne zdobycze może być trudno. Tym lepiej, bo nie będzie spoczywania na laurach. A ze swojej działaczowskiej przygody wiem, podobnie pewnie jak prezes, że zdobyć laur(y) jest trudno, ale powtórzyć jeszcze trudniej.
W piątkowy wieczór na futsalowej wykładzinie w bielskiej hali Pod Dębowcem wystąpiło wielu znamienitych futsalistów krajowych oraz zagranicznych. Ale moją uwagę zwrócił jeden, siedzący na ławce rezerwowych.

Rafał Franz, bo o nim mowa, sięgnął w sezonie 2017/2018 po swój siódmy mistrzowski tytuł w rozgrywkach polskiego futsalu. Najpierw w sezonie 2007/2008 zdobył mistrzostwo z PA Nova Gliwice. Następnie kolejno dwa tytuły z Akademia FC Pniewy/Poznań, jeden z Wisłą Kraków i wreszcie trzy z Rekordem. Jest absolutnym rekordzistą w gronie polskich zawodników futsalu.

Mecz z Gattą był pożegnalnym mistrzowskim w barwach Rekordu. Być może posiadanie Rafała w składzie jest receptą na mistrzowskie trofea. Coś w tym jest. Oprócz mistrzowskich tytułów Rafał może dopisać do prywatnej kolekcji Puchar Polski, Superpuchary Polski, tytuł króla strzelców ekstraklasy, udział w Elite Round UEFA Futsal Cup, awans do finałów ME. I szkoda tylko, że selekcjoner Korczyński nie widział go w składzie na finały w Lublanie. A przecież, to Rafał strzelił dwa arcyważne gole w rewanżowym meczu eliminacyjnym z Węgrami. No cóż, tak bywa. Nie on pierwszy, nie ostatni „odstrzelony” po eliminacjach przed finałami. I nie mam na myśli tylko futsalu. Życzę Rafałowi, którego poznałem w roku 2005, a bliżej przed eliminacjami młodzieżowych ME w roku 2007, by nie kończył jeszcze kariery. Natomiast, gdy do tego dojdzie, aby z futsalem związał się na inny sposób.

Nihil novi sub sole (nic nowego pod słońcem) – spokojnie tym łacińskim powiedzeniem mogę ocenić zakończony sezon ekstraklasy futsalu. Kolejność na podium jak przed rokiem. Pierwsza szóstka przewidywalna już z okresu przedsezonowych wypowiedzi. Tradycja dotrzymana, gdyż jeden z zespołów wycofał się z rozgrywek. Beniaminkowie nadal do końca niepewni swego, co tylko świadczy o marności sportowej oraz organizacyjnej I ligi. Atrakcyjnych meczów niewiele więcej niż przed rokiem. Nowych, rozpoznawalnych, przydatnych kadrze twarzy futsalowych, też za wiele nie zobaczyliśmy.

Rekord odskoczył reszcie jak kolarz Froome peletonowi na 19. etapie Giro d’ Italia. Typowo polskie, wielkie, ale zarazem obolałe JA nadal wybrzmiewa w klubach. Mimo, iż przybyło kilku pomniejszych, to sponsor tytularny rozgrywek ciągle poszukiwany. Sędziowie z tradycyjną, chociaż może ciut rzadszą, huśtawką formy. Pozostaje więc trzymać kciuki za Rekord na arenie międzynarodowej oraz za selekcjonerem Korczyńskim, by głoszone przez niego zmiany kadrowe zaowocowały. Kolega Józef pewnie powie – tylko tyle. Odpowiem Ci Józefie – aż tyle.  

Andrzej Hendrzak