Z notatnika dziejopisa
- Dział: Felietony
Kiedy końcem lipca postanowiłem zrobić sobie miesięczny rozbrat z futsalem, co prawda spodziewałem się ważnych rozstrzygnięć personalno-organizacyjnych na dorocznym spotkaniu wspólników ekstraklasowej spółki, lecz nie sądziłem, że doświadczony prezes nie potrafi zadbać o pozytywny dla niego wynik głosowania nad absolutorium. Tymczasem stało się inaczej i werdykt niekorzystny dla trwającego zarządu poszedł w świat. Nie tylko zresztą futsalowy. Sporym zaskoczeniem – przynajmniej dla mnie – była też gruntowna przemiana personalna w spółkowej Radzie Nadzorczej. Wynik jej nowego naboru odbieram jako usztywnienie kursu wobec zarządu.
Podejrzewam, że wspólnikom nie wystarczają już okrągłe słówka, piękne wykresy rzucane na ekran. Zwartym szykiem domagają się konkretów, a najlepiej byłoby, aby były one brzęczące, względnie szeleszczące. Być może zacytować należy w tym kontekście niemieckie popularne przysłowie „da liegt der Hund begraben”, czyli przekładając swobodnie na polski „tutaj jest pies pogrzebany”.
Rozumiem, że umowy handlowe mają swoje tajemnice i nie przekazuje się wysokości owych strumieni środków, jakie popłyną do futsalowych klubów. Z punktu widzenia felietonisty (czego proszę absolutnie nie przekładać na futsal) byłbym zadowolony, gdyby mój kontrahent tytularny dał dla mnie na realizowany pomysł sportowy minimum pięćset tysięcy rocznie. Byłoby to poważne potraktowanie mnie. Każda mniejsza suma wskazywałaby mi, felietoniście, że moje działania znajdują się w niszy biznesowej. Ale nie odrzucałbym i tego. Tylko, czy od razu musiałby być ów mój sponsor z nazwą „tytularny”? Z oceną finansowania projektów bowiem jest tak - każde podejście jest indywidualne. Dla jednych, według powiedzenia „tak krawiec kraje jak materiału staje”. A dla będących w innej opcji, według słów „tonący i brzytwy się chwyta”. I w tym momencie odniosę się stricte do sympatyków futsalu – niestety są chwile, że i z jednym czy drugim rozwiązaniem należy nauczyć się żyć. Krezusem polski futsal nie był, nie jest i jeszcze chwilę nie będzie.
Brakuje wyważonego z autorytetem środka. W polskim futsalu albo gani się nad wyraz, albo nad wyraz chwali. I panuje dziwna zasada w obydwu opcjach, którą jasno, aczkolwiek nieco swawolnie, można wyrazić słowami arcyznanego polskiego polityka – „Kto nie z Mieciem, tego zmieciem”.
Niniejszy, „kanikulny” felieton pozostawię bez personaliów. Nie widzę bowiem powodów, by psuć komuś wakacje, czy sierpniowe słońce nader szczodrze darzące nas tego lata. Jednak jedną rzecz muszę zasygnalizować, by mieć futsalowe czyste sumienie. Panowie zarządzający futsalem na różnych szczeblach – niedługo ruszą rozgrywki, więc zapytam. Czy zostały przygotowane zasady zachowań na meczach, jakieś quasi protokoły sanitarne, bezpieczeństwa, powiązane z ciągle szerzącą się epidemią wirusa? Pewnie wszyscy chcielibyśmy, aby rozgrywki bez przeszkód rozpoczęły się i dokończyły też. A przysłowie mówi „póty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie”.
Andrzej Hendrzak